Mieszkając na obrzeżach dużego miasta bałam się dotykać czegokolwiek na klatce schodowej. Podejrzewam, że mieszkając w jego centrum bałabym się na klatce w ogóle oddychać, nawet przez maseczkę. Kto wie, ile osób przetoczyło się przez taką klatkę schodową i, co gorsza, co na niej robiło!
Wyjeżdżając na wieś wiedziałam, że mogę się naga przeturlać ulicą wprost pod dom mojego chłopaka (cóż za wejście!) i prawdopodobnie nic mi nie będzie, bo tak mało osób tamtędy przechodzi. A jak już, to tylko okoliczni mieszkańcy, którzy mają o wiele ważniejsze sprawy na głowie, niż jakieś podróże dla przyjemności i spotykanie się z obcymi ludźmi. Co najwyżej się przeziębię. Całe szczęście nie w tak radykalny sposób pojawiłam się w Dulowej. Chociaż każdy wyjazd za miasto rozpala we mnie żądzę głębszego połączenia się z naturą i budzi we mnie uśpione geny szeptuchy, to jednak, jak na cywilizowanego człowieka przystało, pod dom podjechałam samochodem.
Mimo to w pierwszych dniach najchętniej uciekłabym do pobliskiej puszczy i spacerując boso zbierałabym rośliny potrzebne mi do uwarzenia magicznego eliksiru, gdyby tylko rząd nie zakazał wstępu do lasów. Powrót do wiedźmińskich korzeni został więc gwałtownie powstrzymany przez widmo horrendalnie wysokiego mandatu. Nie byłam jednak cały czas zamknięta w domu, dzięki czemu nie umarł we mnie do końca pociąg do magiczności, co z kolei zaskutkowało późniejszą twórczością. Sporo czasu spędzałam w ogrodzie, a to czytając książkę, a to pracując na lapku (alleluja za dobre połączenie), a to opalając się, a to plewiąc truskawki wraz z rodzinką mojego chłopaka, a to pomagając grabić liście lub nosić drwa, a to po prostu spacerując w kółko rozmawiając jednocześnie przez telefon (jestem straszną gadułą), a to robiąc lampki… właśnie!
Poza leniuchowaniem, oglądaniem filmów i seriali, graniem w gry planszowe i komputerowe, pomaganiem przy wszelkich pracach około-domowych oraz uczestniczeniem w zajęciach online i pisaniem prac zaliczeniowych, udało nam się z moim chłopakiem zamontować hamak w jego pokoju oraz zmajstrować dwie lampki! Ewidentnie mieliśmy za mało zajęć, trzeba było zrobić coś jeszcze. Nie będę tu wchodzić w techniczne szczegóły powstawania lampek, pochwalę się jedynie ostatecznym rezultatem naszej pracy (gdybyście byli jednak ich ciekawi, to nie bójcie się zapytać mnie o nie na Facebooku!) i zostawię was z refleksją nabytą po moim pobycie za miastem.
Własny ogród, dający przestrzeń na rozprostowanie kości jest ekstra, jednak nie każdy w mieście może sobie na takowy pozwolić. Natomiast na artystyczną twórczość pozwalającą rozprostować nasze zmęczone, zastałe umysły zawsze znajdzie się miejsce! Tak więc nagle w samym epicentrum kwarantanny zaczęłam polecać moim znajomym i rodzinie… magię rękodzieła 😅
Trzymajcie się zdrowo!